Wczoraj juz nie bylo sil na pisanie.
Podroz z lotniska kosztowala nas 18 dolarow, Leszek utargowal z 20. Normalna stawka to 15$. Od zeszlego roku przy drodze z lotniska sporo sie zmienilo. Buduja chyba nowy terminal, a przy nim ogromna estakade.
W samym Hanoi jakby mniejszy ruch, mniej trabienia. Dziewczyny swietnie sobie radza na drodze. Blyskawicznie zalapaly, ze najwazniejsze to zdecydowanie isc. Czasami tylko ida z zamknietymi oczami.
Olga pierwszego dnia zupelnie nie miala apetytu - byla zdegustowana brakiem higieny i rakotworczymi spalinami. Zupa - po ga - jak zwykle przepyszna. Leszek nie mogl jesc, bo za niskie stoliczki i krzeseleczka, sprawily, ze uszy mial miedzy kolanami.
Zaliczylysmy z dziewczynami swiatynie Ngoc Son na Jeziorze Hoan Kiem. Bardzo duzo ludzi przynosi owoce, ciastka, ryz, napoje, pieniaadze i ofiarowauje przed figurkami i obrazami.
Wieczorem udalo nam sie dostac do teatru lalek na wodzie - Thang Long. Normalny bilet 100 000 dongow, my weszlismy za 60 000 - siedzenie na dostawianych krzeselkach.
Tradycyjna muzyka, laleczki poruszane przez ukrytych za kotarami aktorow, troche dymu i ognia. Warto cos takiegi zobaczyc!
Wracajac, probowalysmy soku z trzciny cukrowej - niespecjalnie zasmakowal dziewczynom, i czegos slodkiego, robionego na ulicy - biala ciagliwa masa, zawinieta na dwa patyczki, osypana orzeszkami i przykryta cieniutkimi ciasteczkami - pycha.
Teraz po pierwszym sniadaniu - banany w ciescie, tofu a la miesko, ryzowy placuszek z kielkami soi i szczypiorkiem, no i przepyszna kawa ze skondensowanym, slodkim mlekiem,. (Wczoraj pilam z koglem moglem - tez dobra.) ruszamy w miasto